Majowy poranek roku 2025. Na polach zalega srebrzysty szron, choć kalendarz od dawna wskazuje wiosnę. W ogrodowej szklarni świat zamknięty za poliwęglanowymi ścianami toczy się własnym rytmem – delikatne listki pomidorów i papryki wyciągają się ku bladym promieniom słońca. Tuż obok czuwa mały elektryczny grzejnik z wentylatorem, popularna farelka, niczym strażnik wiosny. Jego termostat pilnuje, by nocny chłód nie przeniknął do środka. Czy ten elektryczny strażnik to chwilowa fanaberia ogrodnika, czy niezbędny sojusznik w czasach kapryśnej pogody? Przyjrzyjmy się zasadności stosowania farelek w szklarni, kosztom takiego ogrzewania oraz temu, co przyniesie przyszłość – wszystko to w alegorycznej opowieści o walce ciepła z zimnem pod zielonym dachem.
Dołącz do naszej grupy na Facebook-u.
Wiosna potrafi być zmienna niczym teatr dwóch żywiołów. Maj 2025 zapisał się w pamięci ogrodników jako pojedynek między zimą a latem – wyjątkowo chłodny, momentami najzimniejszy od dekad. Tradycyjni „Zimni Ogrodnicy” (12–15 maja) wcale nie zabrali mrozu ze sobą; lodowate noce ciągnęły się dalej, jakby przedwiośnie nie chciało ustąpić miejsca wiośnie. W wielu regionach Polski – nawet w łagodnie traktowanym przez klimat województwie opolskim – poranki witano warstwą szronu. Przy gruncie temperatura spadała poniżej zera, lokalnie nawet do -7°C, siejąc postrach wśród właścicieli upraw.
Takie warunki oznaczają poważne opóźnienia w sadzeniu warzyw ciepłolubnych. Pomidory, papryka, ogórki, bakłażany – wszystkie te rośliny kochające ciepło zazwyczaj trafiają do gruntu lub nieogrzewanej szklarni dopiero po połowie maja, gdy minie widmo przymrozków. Jednak rok 2025 wymusił jeszcze dłuższą cierpliwość. Zimna gleba (poniżej 10°C) i mroźne noce groziły zahamowaniem wzrostu, a nawet zamarciem młodych roślin. Ogrodnicy musieli elastycznie zmieniać plany: rozsadę trzymano dłużej pod dachem, osłaniano agrowłókniną, a co odważniejsi – lub zdeterminowani – uruchamiali farelki w szklarniach, by stworzyć swoim podopiecznym namiastkę lata pośród nieprzychylnej aury.
Wyobraźmy sobie noc pełznącego chłodu: temperatura na zewnątrz spada do kilku stopni, a w naszej szklarni z poliwęglanu chcemy utrzymać co najmniej +10°C, by pomidorowe krzaczki mogły oddychać ciepłem. Poliwęglanowe ściany działają niczym tarcza – izolują lepiej niż pojedyncze szkło czy folia, lecz w końcu i one przepuszczają zimno, gdy różnica temperatur rośnie. Do akcji wkracza farelka – mały elektroniczny smok zionący ciepłym powietrzem. Ile jednak pochłonie ona energii, ile złotówek upłynie z licznika za taką ochronę roślin?
Przeanalizujmy orientacyjne koszty dogrzewania do minimum 10°C na przykładzie trzech popularnych rozmiarów szklarni. Dla ułatwienia załóżmy standardową stawkę za energię elektryczną w Polsce, około 1 zł za 1 kWh (przybliżona średnia cena brutto bez specjalnych taryf). Posłużymy się dobą jako jednostką, pamiętając że najczęściej ogrzewanie potrzebne jest nocą. Oto szacunkowe koszty zużycia prądu na dobę, tydzień i miesiąc dla różnych wielkości szklarni:
Oczywiście, w praktyce mało kto grzeje szklarnię przez całą dobę i cały miesiąc non-stop. Farelka z termostatem załącza się tylko wtedy, gdy temperatura spada poniżej ustawionego progu, dzięki czemu w cieplejsze noce prąd nie jest marnowany. Mimo to powyższe wyliczenia działają na wyobraźnię. Elektryczne ciepło jest wygodne, ale drogie – za komfort wcześniejszego posadzenia pomidorów płaci się rosnącym rachunkiem. Niektórzy ogrodnicy stosują więc różne sztuczki, by ograniczyć straty ciepła: dodatkowe osłony z folii bąbelkowej wewnątrz szklarni, zamykanie okien i drzwi na noc, a nawet ustawianie wewnątrz pojemników z wodą, które nagrzewają się za dnia i oddają ciepło nocą. Te sposoby mogą obniżyć zużycie prądu przez farelkę, ale nie wyeliminują go zupełnie, gdy na dworze mróz szczypie – wówczas elektryczny strażnik musi mimo wszystko odpalić swój ciepły podmuch, by chronić zielonych podopiecznych.
Czy farelka to jedyna droga do ciepłej szklarni? W ogrodniczym świecie istnieje cała paleta rozwiązań grzewczych, lecz nie wszystkie działają tak samo i nie wszystkie naprawdę ogrzewają całe wnętrze szklarni. Przyjrzyjmy się kilku alternatywom i porównajmy je z naszą elektryczną bohaterką:
Podsumowując ten pojedynek: farelka i nagrzewnica gazowa to prawdziwe piece ogrzewające całą szklarnię – pierwsza elektryczna, druga na gaz. Promienniki, kable i świece działają bardziej lokalnie, tworząc ciepłe strefy przy roślinach, ale nie gwarantują równomiernego ogrzania powietrza. Wybór metody ogrzewania zależy od potrzeb: jeśli chcemy zapewnić sobie tropikalne warunki na cały obiekt, farelka lub nagrzewnica będą najbardziej skuteczne. Jeżeli zaś chodzi tylko o przetrzymanie krótkiego przymrozku, czasem wystarczy świeca, kabel czy promiennik nad grządką – rośliny odczują różnicę, choć termometr gdzie indziej w szklarni może nadal pokazywać bliskie zera.
Polska to kraj o zróżnicowanym klimacie – długość i srogość wiosennych chłodów potrafi się różnić zależnie od regionu. Województwo opolskie, położone w zachodniej części kraju, cieszy się zwykle łagodniejszymi zimami i wcześniejszą wiosną niż np. Suwalszczyzna na północnym wschodzie. W okolicach Opola często już pod koniec kwietnia słońce potrafi solidnie przygrzać, a ostatnie przymrozki zdarzają się rzadziej po połowie maja. Nic dziwnego, że wielu ogrodników z tego rejonu kusi się na wcześniejsze wysadzenie rozsad – klimat sprzyja odważnym, przynajmniej w latach typowych.
Niestety, maj 2025 pokazał, że nawet tu natura potrafi zaskoczyć. Opolszczyzna, choć statystycznie cieplejsza, również doświadczyła tamtego roku solidnego ochłodzenia. Ogrodnicy, którzy kiedyś mawiali, że „u nas Zimna Zośka nie taka straszna”, musieli wyciągnąć przedłużacze do szklarni lub okrywać grządki niczym w chłodniejszych rejonach. Regionalne różnice uwidaczniają się jednak w skali kraju: podczas gdy w Raciborzu czy Wrocławiu (południowy zachód) nocą spadało np. do +2°C, w tym samym czasie na Podhalu czy w okolicach Białegostoku notowano -3°C. W regionach północno-wschodnich Polski, zwanych czasem “polskim biegunem zimna“, przymrozki potrafią nękać do końca maja, a bywało, że i w czerwcu zdarzały się incydentalne chłodne noce. Z kolei Pomorze i zachód kraju miewają wiosny bardziej umiarkowane – bliskość Atlantyku i Bałtyku sprawia, że ekstremalne spadki temperatur są rzadsze, choć w zamian wiosna przychodzi wolniej i bywa bardziej wilgotna.
Co to oznacza dla ogrzewania szklarni? Ano to, że każdy ogrodnik musi znać swoją lokalną aurę niczym charakter dobrego przyjaciela. W cieplejszych regionach farelka może nigdy nie być potrzebna po maju – słońce zrobi swoje, a noce po 20 maja zwykle są łagodniejsze. Tam często wystarczy poczekać ten tydzień czy dwa dłużej z posadzeniem wrażliwych warzyw, zamiast inwestować w dogrzewanie. Natomiast w regionach chłodniejszych dogrzewanie staje się czasem jedynym sposobem, by w ogóle cokolwiek ciepłolubnego wyhodować przed latem. Szklarnia w Suwałkach czy w górach bez ogrzewania może pozostawać pusta znacznie dłużej niż ta w Opolu czy Zielonej Górze, bo ryzyko przymrozków utrzymuje się dłużej.
Mimo ocieplania się klimatu globalnie, lokalnie w Polsce wciąż obowiązuje zasada przekazywana z pokolenia na pokolenie: „Nie sadź pomidorów przed Zimną Zośką”. A coraz częściej dodaje się: jeśli pogoda wariuje, to i po Zośce miej się na baczności. Dlatego w każdym zakątku kraju ogrodnicy stają przed dylematem: czy inwestować w ogrzewanie szklarni, czy zaufać naturze i czekać? W jednych rejonach ryzyko się opłaci, w innych lepiej nie kusić losu. Farelka stała się symbolem tej rozterki – dostępna wszędzie, ale potrzebna tylko tam, gdzie nocny chłód przekracza granice zdrowego rozsądku roślin.
Spójrzmy w przyszłość: czy w szklarniowym królestwie elektryczne farelki nadal będą pełnić rolę strażników ciepła, czy też ich rządy przeminą, ustępując miejsca nowym, sprytniejszym wynalazkom? To pytanie przypomina wróżenie z fusów, ale pewne trendy można dostrzec już dziś.
Z jednej strony, zmiany klimatyczne mogą paradoksalnie zmniejszyć zapotrzebowanie na dogrzewanie szklarni wiosną. Jeśli kolejne lata przyniosą wcześniejsze i cieplejsze wiosny, ogrodnicy być może rzadziej będą wyciągać farelki z garażu. Być może nadejdzie czas, gdy majowe przymrozki staną się rzadkością – wtedy farelka pokryje się kurzem, a pomidory i ogórki bez obaw powędrują do gruntu już na początku maja. W cieplejszym klimacie ogrzewanie amatorskich szklarni mogłoby się okazać zbędnym wydatkiem.
Z drugiej strony, klimatyczna nieprzewidywalność to nowa norma. Ocieplenie globalne nie oznacza, że każdy rok będzie równomiernie cieplejszy – oznacza raczej więcej ekstremów. Raz wiosna może przyjść miesiąc wcześniej, by innym razem spóźnić się i zafundować nam śnieg w maju. Ogrodnicy, nauczani doświadczeniem (szczególnie takim jak maj 2025), mogą woleć trzymać rękę na termostacie. Farelka daje poczucie bezpieczeństwa: stoi w pogotowiu niczym rycerz przyczajony u wrót szklarni, gotów odpalić grzałkę, gdy z północy nadciągnie niespodziewany chłód. Prawdopodobnie więc farelki nie znikną z naszego otoczenia z dnia na dzień – będą niczym stare, wysłużone piece kaflowe w domach: może rzadziej używane, ale wciąż obecne na wszelki wypadek.
Poza klimatem jest jeszcze czynnik technologiczny i ekonomiczny. Już teraz rosnące ceny prądu sprawiają, że wielu szuka tańszych alternatyw. Być może przyszłość należeć będzie do bardziej ekonomicznych systemów: małych pomp ciepła, które ogrzeją szklarnię zużywając ułamek energii farelki, czy automatycznych systemów akumulacji ciepła (np. w postaci wody lub kamieni nagrzewanych za dnia energią słońca i oddających ciepło nocą). Niewykluczone, że powstaną inteligentne czujniki i aplikacje, które dokładniej przewidzą przymrozki i włączą ogrzewanie tylko na krótki, optymalny czas – maksymalizując efektywność. Być może też zamiast ogrzewać całą szklarnię, przyszłość przyniesie rozwiązania hybrydowe: ogrzewane inspekty w obrębie szklarni, mini-tunele wewnątrz dużej szklarni, gdzie młode rośliny przeczekają zimne noce przy minimalnym poborze energii.
Możliwe również, że pojawienie się tańszych źródeł energii (np. własne panele fotowoltaiczne z magazynem energii) zmieni zasady gry – jeżeli prąd będzie pochodził ze słońca i zgromadzi się go w akumulatorach, to zasilanie nocą farelki nie uderzy po kieszeni ani po sumieniu ekologicznym. Wówczas farelka może dostać drugie życie jako element szerszego, zrównoważonego ekosystemu ogrodniczego.
Na razie jednak wielu z nas spogląda na tę niepozorną nagrzewnicę elektryczną z mieszanką wdzięczności i wątpliwości. Wdzięczności, bo uratowała niejedną rozsadę przed zgubą, pozwoliła cieszyć się własnymi pomidorami kilka tygodni wcześniej, dodała otuchy, gdy za oknem maj straszył niczym październik. Wątpliwości, bo każde jej włączenie to biegnący licznik kosztów i pytanie, czy na dłuższą metę to się opłaca – i czy nie ma lepszej drogi.
W alegorycznym języku można by rzec, że farelka to dobry duch szklarni, który jednak ma swoją cenę: chce zapłaty w kilowatogodzinach. Przyszłość pokaże, czy ten duch pozostanie pierwszoplanowym opiekunem wiosennych ogrodów, czy ustąpi pola nowym stróżom – może bardziej eko, może bardziej ekonomicznym. Jedno jest pewne: potrzeba ciepła dla naszych roślin nie zniknie. Zmienią się może sposoby, ale sama idea przedłużenia lata w środku wiosny będzie kusić ogrodników zawsze. Bo w każdym z nas tli się iskra ogrodniczej niecierpliwości – chęć, by zobaczyć rozkwitające pomidory jak najwcześniej. I dopóki ta iskra będzie w nas płonąć, dopóty w szklarni, w chłodną majową noc, płonąć będzie również ogień farelki – czy to dosłownie, czy w metaforycznej formie kolejnych wynalazków ogrzewających nasze małe, zielone królestwa.
Zajrzyj koniecznie do naszej strefy wiedzy.
0 Votes: 0 Upvotes, 0 Downvotes (0 Points)